Recenzja filmu

Magiczne Święta (2015)
Thale Persen
Maryla Brzostyńska
Bjarte Tjøstheim
Stella Stenman

Opowieści z Narnii, tfu, z Norwegii

"Magiczne Święta" to historia stara jak gatunek fantasy. Para dzieciaków znajduje nie szafę, nie lustro, nie księgę, ale grotę, która stanowi przejście do fantastycznego świata. Tam czekają je
Mieliśmy już na naszych ekranach norweską wersję "Piratów z Karaibów", "Kapitana Szablozębego i skarb piratów", pora na norweskie "Opowieści z Narnii". "Magiczne Święta" to historia stara jak gatunek fantasy. Para dzieciaków znajduje nie szafę, nie lustro, nie księgę, ale grotę, która stanowi przejście do fantastycznego świata. Tam czekają je niesamowite przygody i udział w grze o tron magicznego królestwa. Standard. Jak śpiewał klasyk: abrakadabra to czary i magia, a każda przygoda zapiera nam dech. Tyle że jakoś nie zapiera.


I nie chodzi o to, że budżet norweskiego filmu to zapewne drobne na drugie śniadanie dla Petera Jacksona czy innego Davida Yatesa. Oczywiście, realizacyjnie bliżej stąd do naszych serialowych "Tajemnicy Sagali" czy polsko-australijskich "Dwóch światów" niż do Hollywood. Dekoracje są skromne, spektakularnych sekwencji mamy jak na lekarstwo, generalnie minimal. Co ciekawe, "Magiczne Święta" stanowią de facto sequel serialu – nieznanego u nas "Julekongen". Dlatego oglądanie norweskiej produkcji przypomina trochę zabieranie się za cykle C.S. Lewisa czy J.K. Rowling od drugiej części. Wszystko, co musimy wiedzieć, zostaje niby streszczone na początku w formie animowanej przypominajki. Nie zmienia to jednak faktu, że seans "Magicznych Świąt" rozpoczyna się zgrzytem typu "czy coś przegapiłem". Żelazne schematy fantasy co prawda nie rdzewieją łatwo, dalej powinno więc iść gładko. Przecież nie chodzi o to, by omamić widza kosztownymi fajerwerkami efektów specjalnych – liczy się wrażenie cudowności i przygody. Ale to z tym jest właśnie problem.

"Magicznym Świętom" brakuje postaci, za którymi pójdziemy jak w dym. Może to wina angielskiego dubbingu (w takiej wersji widziałem film), ale u dziecięcych bohaterów nie widzę za wiele frajdy ani strachu, czyli emocji, jakie byłyby na miejscu podczas udziału w równie fantastycznej przygodzie. Kevin, który swego czasu ocalił Dolinę Rycerzy przed zagładą, wydaje się raczej znudzony faktem, że magiczne obowiązki wzywają po raz kolejny. Jego młodsza siostra, Mira, jest nieco bardziej energiczna, ale scenariusz sprowadza ją do roli fabularnej przeszkadzajki. Spychana przez brata na drugi plan dziewczynka wciąż chce się wykazać, przez co nieustannie wpada w nowe tarapaty, i bardzo szybko staje się to męczące. Reszta młodocianej obsady ginie na drugim planie, nie mając za wiele do roboty. Dorośli aktorzy okupują z kolei przeciwległe spektrum emocjonalne: dzieci dołują, ci zaś szarżują. W rezultacie fajtłapowaci rodzice bohaterów czy strojący groźne miny Snerk, złowrogi pretendent do tronu, nie tyle bawią, co raczej irytują. Nie wydaje mi się, że do dzieci trzeba koniecznie mówić w tak przejaskrawiony, operetkowy sposób. 


Emocjonalny chłód z jednej strony i klaunowanie z drugiej zabijają dynamikę tej – już i tak dość wątłej – historii. Wszelkie zwroty akcji, wszelkie charakterologiczne wolty wypadają fałszywie, niezasłużenie. Zresztą już fabularny punkt zapalny ma posmak deus ex machina: pewna bezdomna dziewczynka znajduje – ot, tak, jak gdyby nigdy nic – zaginioną od lat magiczną zbroję, która pozwala na kontrolowanie żywiołów. Rozumiem, że w magicznej krainie zaczarowane artefakty leżą pewnie po piwnicach, ale na ekranie wygląda to na scenariopisarskie lenistwo. Podobnie jak wygłoszone wprost morały o sile marzeń i nie byciu za małym, by mieć znaczenie. Jeśli owe mądrości miałyby trafić do młodocianego widza, należałoby je raczej pokazać na przykładach, zilustrować – a nie wygłaszać w formie kazania.

Tak czy inaczej, nieobkute z klasyki fantasy dziecko powinno łyknąć film; choć bez większego zachwytu. Zasiadającemu na sali kinowej rodzicowi pozostaje jedynie zabawa w wyłapywanie bardziej lub mniej zamierzonych smaczków. Ojciec Kevina i Miry przypomina Martina Freemana, matka bohaterów jest policjantką; oglądając ich razem na tle śnieżnego norweskiego krajobrazu nie sposób nie pomyśleć o serialowym "Fargo". Scena, w której Mira ukrywa przed napastnikami leżącą na łóżku szpitalnym królową Doliny Rycerzy, kojarzy się z analogiczną sekwencją z "Ojca chrzestnego" – z tym że rozpisaną na trzy małe dziewczynki. A moment,  kiedy bohaterka sama chowa się w piwnicy przed nalotem złych rycerzy, ma coś z otwarcia "Bękartów wojny". Poszukujący zaginionej rękawicy mocy Snerk przywodzi z kolei na myśl marvelowskiego Thanosa i jego pogoń za kryształami do Rękawicy Nieskończoności. Intryguje też wątek Miry, która zapamiętale interpretuje sny wszystkich wokół siebie, wzbogacając film o prawie że psychoanalityczny wymiar. Wydumane? Może i tak. Ale trzeba się było czymś zająć podczas seansu.
1 10
Moja ocena:
3
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones